AdrianRZ
Gość
|
Wysłany:
Nie 18:28, 18 Cze 2006 |
|
Z dziennika okrętowego 141 dzień podróży.
Metalowe haki przebiły sterburtę. Na drugim statku wojownicy - żeglarze rzucali szpetnymi obelgami w stronę mojej załogi. Wszyscy marynarze zachowywali nienaturalny spokój interesujące czy z powodu dyscypliny, czy ze strachu?
Dobra nie chce mi się czekać na ich atak. Wyjąłem sztylet i rzuciłem pierwszemu lepszemu wrogowi prosto w czoło. Przeciwnicy zaczęli krzyczeć jeszcze bardziej niż przed chwilą i rozpoczęli abordaż. Moi ludzie się lekko wystraszyli i wycofali się bliżej środka okrętu. Nie rozumiem ich. Bać się innych ludzi tyle, że z tatuażami na twarzy, z bronią, no i w sumie przeważających liczebnością? Oj chyba zaczynam ich rozumieć. Nie cofnąłem się, kapitan powinien dać przykład swojej załodze. Taa załodze banda obdartusów nawet nie umiejąca trzymać miecza, lub innej broni białej w ręku. A tamci to byli zawodowcy, ciekawe, czy dali by się przekupić? Po ich minach wnioskuję, że chyba raczej nie. Dobra teraz zacznie się burda, albo mówiąc kulturalnie posoka będzie się lała gęsto. Wyjąłem szabelkę Babci i przebiłem wnętrzności pierwszego napastnika. Uderzyłem w kolejnego wroga z wielkim impetem, lecz on to wykorzystał i wytrącił mi broń z ręki. Szabla wbiła się w podłogę statku. Od razu do niej podbiegłem i próbowałem, ją wyjąć. Wyjąłem, lecz sama rękojeść pozostała w mej dłoni. Wtedy cos we mnie pękło, jak Ci grzesznicy mogli zniszczyć szablę mojej rodzonej Babci! Poniosą za to straszliwa karę. Uderzyłem kolejnego przeciwnika szabla, a może raczej sama rękojeścią. Padł po potężnym uderzeniu w skroń. Zastanawiałem się, czy wziąć od przeciwnika broń czy nie. To rozumowanie było lekko bezsensowne, ponieważ poprzedni właściciel już nie żył, lecz nie chciałem zdradzić broni Babci i walczyłem dalej. Na pokład zszedł kapitan przeciwnego statku. Czułem się zobowiązany do walki z nim. Trochę głupio wyglądało, ja z rękojeścią w ręku, a on z mieczem oburęcznym, będzie krucho, z nim oczywiście. Podniósł miecz nad głowę w celu zadania ostatecznego ciosu, trochę za szybko na moją śmierć. Lecz ja odskoczyłem nim klinga wbiła się w podłogę. Doskoczyłem do wodza, w jednym ręku miałem rękojeść od szabli, a w drugiej miałem rękę. Co rękę? Dziwne nawet nie zauważyłem jak wyrwałem ją jakiemuś napastnikowi, lecz jak już ją miałem to mogłem użyć. Wyskoczyłem i wbiłem kapitanowi atakującego okrętu kość ramieniową w oko. Wygrałem, ponownie. Nikt ze mną nie może wygrać. Wtedy jakiś marynarz przeciął moją koszulę. No nie, nie dość, że zniszczyli broń mojej Babci, to jeszcze niszczą mi koszulę. Tego im nie popuszczę, nie będą mi w kasze dmuchać, o nie. Uderzyłem jednego z przeciwników w brzuch. Ten wypuścił broń, którą momentalnie złapałem i jednym ruchem ręki ściąłem dwóm przeciwnikom głowy, które potoczyły się po pokładzie okrętu. Drugiego przeciwnika rzuciłem resztkami szabli Babci, które złamały mu kark. Chwyciłem druga szablę i teraz zacznie się prawdziwa zabawa. Zacząłem zabijać kolejnych przeciwników, których liczba się gwałtownie zmniejszała, nie licząc trupów, które ubierały pokład. Kilka osób z mojej załogi schowało się w spiżarni, a ja zostałem sam z kilkoma około 20 przeciwnikami. To zajmie maksymalnie kilka minut. Machałem szablami na ślepo. W powietrzu latały odcięte kończyny, a pokład był obmywany świeżą, ciągle ciepła krwią. Na pokładzie ostał się tylko jeden przeciwnik. Wydawało mi się, że dłużej będę zabijał tamtych 19. Ten ostatni był wprawnym szermierzem, a przynajmniej tak mu się wydawało. W powietrzu czuć było zapach Fe, czyli ferrum mówiąc po łacinie, a po polsku to żelaza. Ten zapach nie bił od broni, lecz od krwi, która była na pokładzie. Jak ja nienawidzę zapachu żelaza, szybko zakończmy tę sprawę. Rzuciłem się na ostatniego wroga. Wbiłem mu dwie szpady w brzuch. Po kilkunastu setnych sekundy wyjąłem je ponownie i wykonałem na nim klasyczne nożyce, czyli ściąłem mu głowę, układając szable jak nożyczki. Kolejna głowa potoczyła się po pokładzie okrętu. Czy ktoś na sali wie, która to już głowa ścięta przeze mnie, bo ja straciłem rachubę przy 20. Tą ciszę uznam za zaprzeczenie. Dobra nie ma, co robić idę dalej. Ze znalezionego kawałka statku uczyniłem sobie tratwę. Tylko, co może służyć za wiosła? Dobrze noga, czyjaś oczywiście była za bardzo giętka, kawałek drewna za łamliwy, chwyciłem jakiś metalowy drąg, który mógł się nadać. Zrzuciłem tratwę na morze, a sam schodziłem po kadłubie statku.
-Cholera! W czym ja teraz będę pisać.- Krzyknął bohater, gdy dziennik bardziej własny, niż okrętowy wypadł mu z rąk i wpadł w morskie odmęty.
-Ej ty narrator zamknij się przez chwilę.- Krzyczał dalej przepełniony gniewem.
-To miała być książka o mnie i ja miałem ja pisać, a nie, żeby mówił jakiś tam narrator.-Krzyczał do siebie. Było to lekko bezsensowne, widać tracił zmysły na morzu.
-Ty nie udawaj, że mnie nie widzisz to Ciebie mówię- Nie przestawał krzyczeć i wskazywał w nicość palcem. Czyżby zaatakował go ciężki przypadek choroby morskiej, lub szkorbutu?
-Ja tracę zmysły, ty do mnie mówisz? Ty do mnie?- Wydawał bardzo głośno dźwięki.
-Zamknij się wreszcie i płyń dalej- Krzyknął ktoś, a dokładniej ja narrator, lecz zajmijmy się naszym bohaterem, który zaczął wreszcie płynąć. Miał szczęście, bo jego statek, lub raczej jego resztki nie oddalił się za daleko od portu.
-Ty nie gadaj oszczerstw na temat mojego wspaniałego statku.– I wskazał palcem w stronę tonącego wraku. Czy on nie widzi, że ten statek toni, i czy nikt go nie nauczył, że nie pokazuje się palcem?
-A ciebie?- Krzyczał ciągle, miał za mało inteligencji, aby pojąć, że to było pytanie retoryczne. Płynął dalej i dalej, i dalej, dobra może w czasie płynięcia, opisze jego wygląd. Nasz bohater miał włosy koloru siana, błękitne oczy pełne wzruszenia patrzące w dal.
-Co wzruszenia, mógłbyś przez chwilę się nie odzywać?- Krzyczał, ponownie nie wiedział, że to był sarkazm. Był wysoki i miał lekki zarost na twarzy, pewnie nie chciało mu się ogolić własnej twarzy.
-To tak specjalnie.- Tak oczywiście specjalnie już. Statek już całkowicie zniknął z powierzchni wzburzonej wody. Interesujące jest, czy nasz bohater pamiętaj o biednej załodze zabarykadowanej w spiżarni, po jego minie wnioskuje, że chyba nie. Na widnokręgu ukazała się jakąś wyspa, lub przylądek, lecz raczej to drugie, bo wnioskuje, że nasz bohater popłynął w stronę środka morza. Wyspa coraz bardziej się przybliżała, lub raczej nasz bohater przybliżał się do wyspy. A tak nawiasem mówiąc, może byś przedstawił, bo na razie tylko walczyłeś.
-Jestem Naird.- Ukłonił się kulturalnie, lecz nasz jakże zręczny bohater przez to, że tratwa się lekko, przechyliła wpadł do wody. Woda, była na pewno ciepła i orzeźwiająca.
-Brr, co ta woda taka lodowata- Powiedział, czyli jednak maiłem racje była ciepła i orzeźwiająca. Bohater dopłynął do brzegu wpław. Żabką oczywiście.
-Jaka żabką szybkim kraulem płynąłem.- Jak zwał tak zwał, zawsze styl pływacki. Na brzegu wysuszył ubranie i ruszył w głąb lądu wprost w nieznane.
Rozdział 1
Nasz bohater, przedzierał się przez zbiorowisko drzew, krzaków itp., zwanych powszechnie lasem. Już zapadła noc i Księżyc świecił w pełni, pełnią światła, a w zasadzie je odbijał, ponieważ to Słońce wysyła światło, które Księżyc mógł najwyżej odbijać. Naird trafił w końcu na polanę. Wokół polany stali ludzie, ubrani na czarno z kapturami nasuniętymi na twarz. Na środku polany, na pieńku stał pluszowy miś. Osoby w kapturach upadły na kolana i zaczęły bić pokłony misiowi. To jest chyba jakaś sekta misiofatyczna, a może misionistyczna, bez różnicy, ważne, że to była sekta tcząca pluszowego misia. Wierni wstali zdjęli kaptury i zaczęli tańczyć trzymając się za ręce wokół środka polany. Czciciele byli dorosłymi mężczyznami, mężczyznami dokładniej mówiąc znanymi mordercami, zabójcami, złodziejami, ogólnie mówiąc recydywistami. Bohater coraz bardziej się do nich zbliżał.
-Możesz się zamknąć, bo Cię usłyszą.- Krzyczał Naird, czyżby on słyszał jakieś głosy? Czczący zauważyli obecność bohatera, i rzucili się na niego z bronią, aby nie rozpowiedział jakże hańbiącej tajemnicy. Nasz bohater walczył z, około sześćdziesiątką wrogów, więc mam nadzieję, że zginie i nie będę musiał opisywać jego przygód. Naird musiał walczyć samymi rękami i nogami, punkt dla przeciwników, tyle, że był w tym mistrzem przez wieloletnia praktykę w gospodach, czyli punkt dla niego. Naird uderzył biegnącego przeciwnika łokciem w brzuch, a ten wypuścił broń z ręki. Bohater doskoczył do niej i ciął przeciwników po nogach. Nasz bohater najpierw walczył szablami, a teraz jako broń przypadł mu szamszir mówiąc po persku شمشیر (scimitar), chyba miał szczęście do broni o zakrzywionych, jednosiecznych głowniach. Dobrze nie będę teraz opisywać jak brutalne rzeczy robił nasz bohater, ponieważ mogą czytać to dzieci, a może to właśnie dla nich napiszę. Może małe audiotele? Dobra nie mamy na to czasu, no w sumie ja mam, lecz pewnie wy chcecie usłyszeć dalszą część. No to nasz bohater ciał przeciwników swoim scimitarem jucha lała się gęsto, polanę ubierały odcięte kończyny. Nasz bohater lubił się dobrze zabawić, w jego żyłach płynęła słowiańska krew. Nasz bohater pokonał wszystkich na polanie. I zaczął iść w stronę pluszowego misia. Księżyc przesunął się idealnie nad polanę i na miska zaczęło padać jego światło. Naird rzucił się na biednego, niewinnego misia zamachnął się mieczem. Jedna z kropelek krwi upadał na misia. Ten zaczął się przeistaczać, zaczął rosnąć i rosnąć i po chwili zamienił się w niedźwiedzio podobne coś. Nasz bohater nie mógł już wyhamować i ściął łeb bestii. Trochę za szybko się z nią rozprawił. Lecz jak mówi mądre polskie przysłowie nie dziel skóry na niedźwiedziu. Bestia nie dała się tak łatwo pokonać. Truchło bezgłowego niedźwiedzia wstało i rzuciło w bohatera swoją głową. Dziwny przeciwnik, rzucać własną głową. Naird przeciął przeciwnika na pół i jego resztki wrzucił do ogniska. Płomień zmienił kolor na niebieski. Ciało przypominającego niedźwiedzia czegoś paliło się powoli w błękitnym ogniu. W powietrzu unosiła się nieprzyjemna woń spalenizny. Bohater odszedł szybkim krokiem z polany, bo wiedział, że tu może się jeszcze coś stać. Naird poszedł już w niepoznaną jeszcze stronę wyspy.
|
|
|